czwartek, 29 stycznia 2015

Rozdział 3 - Miałem kiedyś przyjaciela

Rick
 Noc spędzamy w jakiejś naprawdę małej chatce. Stoję na warcie, a Carl śpi.
Nie wiem co mam o tym wszystkim myśleć. Nie wiem, gdzie iść dalej. Nic nie wiem.
Wyruszamy z samego rana.
Carl ciągle pyta, dokąd idziemy.
Odpowiadam, ze nie mam pojęcia.
Idziemy po prostu przed siebie.
 Po kilku godzinach znajdujemy pozostawiony na drodze samochód. Kluczyki są w stacyjce i jest tam trochę benzyny. Może damy radę kawałek nim pojechać.
W sumie to nie wiem nawet po co. Ale zawsze możemy spędzić w nim noc, jakby co. Nie jest źle.
Przejeżdżamy kawałek, dosłownie kawałek i samochód staje.
 Wiedziałem.

Po prostu wiedziałem! Dodatkowo już się ściemnia.
Świetnie.
- Carl... - zaczynam. - Chyba będziemy musieli zostać w samochodzie na noc.
- Ale... To bezpieczne?
- Nie. A masz jakiś lepszy pomysł?
Nic więcej nie mówi.
- Stanę na warcie, ty się połóż z tyłu. - mówię.
Posłusznie otwiera tylne drzwi i kładzie się na siedzeniu.
Mija niecałe kilkanaście minut i zasypia.
Uśmiecham się. Przynajmniej on potrafi spokojnie spać.
Nagle dostrzegam przede mną dwie postacie.
Po chwili stwierdzam, że to nie szwędacze. To ludzie.
- Cholera. - szepczę sam do siebie.
Przez sekundę rozważam wszystkie możliwości. Dobra, może nie mają złych zamiarów. Może jakoś się dogadamy i zostawią nas w spokoju. A może... a może to ktoś kogo znam? Może w ogóle nie mam się czym martwić? Kto wie.
Jednak na chwilę obecną mogę jedynie stać bezczynnie z nadzieją, że dopisze mi szczęście. Na wszelki wypadek jednak trzymam pistolet w pogotowiu.
Wiem, nic mi nie da. Jest ich dwóch. Jeśli nawet udało by mi się coś zrobić jednemu z nich, drugi z pewnością mnie zabije.
Czekam. Są coraz bliżej. Widzę, że to kobieta i mężczyzna, są zajęci rozmową.
 Zostało mi jeszcze jedno wyjście. Może w ogóle mnie nie zauważą? Wiem, to głupie, ale jednak powinni mnie już zobaczyć. Jeśli nie zobaczyli mnie teraz, to może...
- Rick?
Mężczyzna i kobiet przystają. Boże... to przecież Abraham i Rosita!
Opuszczam pistolet.
- Dobrze was widzieć. - uśmiecham się.
Podchodzę do nich.
- Jest z tobą ktoś jeszcze? - pyta Abraham.
- Carl. Śpi w samochodzie.
- Tak się cieszę, że was znaleźliśmy.


 Rosita śpi na przednim siedzeniu, Carl na tylnym, a ja i Abraham trzymamy wartę i rozmawiamy.
- Jak to się w ogóle stało? Wydawało się, że jest tak bezpiecznie... - wzdycha Abraham.

Wzruszam ramionami.
- Zawsze się tak wydaje. Nigdzie nie jest bezpiecznie, sam wiesz.
Przed dłuższą chwilę milczymy.
- Myślisz, że to się kiedykolwiek skończy? - pyta cicho Abraham. - W sumie... to nie może trwać wiecznie, prawda?
- Nie wiem. - kręcę głową. - To i tak trwa już dostatecznie długo... ja już chyba straciłem nadzieję.
- Każdy stracił.
Przypominam sobie Shane'a. Kiedy jeszcze żył... mówił, że to się skończy. Wierzył w to. Nie wiem, może to przez to oszalał.
Kiedyś był naprawdę dobrym człowiekiem. Zawsze miał dla każdego jakieś dobre słowo, wyciągał pomocną dłoń w każdej sytuacji, nawet jeśli sam sobie z nią nie radził. Jestem dumny, że był moim najlepszym przyjacielem i że pamiętam "tamtego" Shane'a.
Gdyby nie oszalał, pewnie siedziałby tu ze mną. Opowiadałby jakieś dowcipy, cokolwiek. 
Wątpię, żeby dał się zabić przez szwędacza, przez Gubernatora czy przez ludzi z Terminusu.
Ile bym dał, żeby nie oszalał.

Abraham chyba dostrzega moje zmartwienie i pyta:
- Wszystko w porządku?

- Nie. - kręcę głową. - Nic nie jest w porządku. Wiesz przecież. Nic nie jest i nigdy nie będzie w porządku.
Patrzy na mnie pytającym wzrokiem. Wzdycham cicho i mówię:

- Miałem kiedyś przyjaciela... nazywał się Shane Walsh.
I opowiadam Abrahamowi całą historię. Wszystko. Z najmniejszymi szczegółami. Jak się poznaliśmy, jak zostaliśmy przyjaciółmi i też wszystko co się działo po rozpoczęciu się apokalipsy. O tym, że miał romans z Lori i w końcu też o tym jak... jak go zabiłem.
Potem opuszczam wzrok.
Z jednej strony cieszę się, że wreszcie to z siebie wyrzuciłem i że nie trzymam tego w sobie. Ale z drugiej... gdy o tym myślałem, wydawało się to jakieś łatwiejsze.
Podczas opowiadania tej historii cały czas łamał mi się głos, a w oczach kręciły mi się łzy.
Powstrzymywałem je, chociaż raz po raz jakaś spływała mi po policzku.
Abraham się nie odzywa. Daje mi chwilę, żebym doszedł do siebie.
Jest człowiekiem, który zawsze Cię wysłucha, jeśli będziesz tego potrzebować. A potem nie zasypie Cię lawiną pytań, na które Ty może niekoniecznie chcesz odpowiadać. 

Siedzimy dalej w milczeniu.
Potem jeszcze chwilę rozmawiamy o mało istotnych rzeczach. Naprawdę mało istotnych. Przez chwilę zapominam o moich zmartwieniach. 


 Gdy nadchodzi ranek ruszamy w dalszą drogę.

Idziemy długo. Nie mam pojęcia, ile czasu mija. Godziny. Wiele godzin.
Wieczorem zatrzymujemy się w jednym z wolno stojących domków. Razem z Abrahamem go sprawdzamy, a kiedy stwierdzamy, że jest względnie bezpieczny postanawiamy spędzić tam noc.
Abraham prosi, abym tym razem poszedł spać, chociaż na chwilę. Zgadzam się, chociaż dobrze wiem, że nie zmrużę oka.

I mam rację. Wszyscy śpią, ale ja po prostu leżę i patrzę się w sufit.
Nagle słyszę trzask. Drugi, trzeci.
- No, nie. - mruczę pod nosem.

Biorę siekierkę i cicho przechodzę się po domu.
Potem orientuję się, że dźwięk dochodzi z podwórka.
Spoglądam przez okno.
I zamieram.
Przed naszym domem stoi przynajmniej dziesięć osób. I każdy celuje w mnie pistoletem. 


 Unoszę ręce do góry. Widzę, że jeden z nich się uśmiecha.
- Chyba kogoś znaleźliśmy. - mówi głosem, który średnio przypada mi do gustu. Jest chłodny i sprawia wrażenie, jakby ów mężczyzna chciał pozabijać wszystkich ludzi na świecie.
A w sumie to chyba w tych czasach nie jest zbyt trudne.
Czekam na rozwój wydarzeń. Nagle słyszę strzał.
Momentalnie się schylam, jednak orientuję się, że strzał nie był oddany do mnie.
Po nim następuje jeszcze dziesięć głośnych huków.
A potem cisza.
Ostrożnie wstaję i wyglądam przez okno.
Na podwórku stoi tylko jeden człowiek, ten, którego głos mi się nie podobał. Jasne. I akurat on musiał to przeżyć.
Wokół niego leżą ciała pozostałych.
On natomiast stoi tam jak wryty i rozgląda się na wszystkie strony.
Słyszę kolejny strzał i mężczyzna pada na ziemię koło towarzyszy. 

Kto strzelał? I czy ja jestem jego kolejną ofiarą?
Osoba ta strzelała niewiarygodnie celnie. Stwierdzam, że to na pewno snajper, ale niezwykle dobry.
Profesjonalista. Strzela perfekcyjnie.
Ale gdzie jest? Widział mnie? 
Uspokajam oddech. Nie miał szans mnie zobaczyć.
Nie ma się czego bać... chyba.


------------------------------------------
Witajcie.
Powracam po strasznie długiej przerwie. Wybaczcie, że tyle czasu mnie nie było, no ale miałam na głowie wiele spraw. Między innymi szkołę, poprawianie wszystkiego na koniec semestru, ech... Zresztą, nie ważne.
Jest do ogarnięcia jeszcze parę spraw związanych z tym blogiem.
Jak pewnie wiecie, w ostatnim odcinku The Walking Dead Beth Greene zakończyła swój żywot.
Postanowiłam jednak nie uśmiercać jej (jeszcze : D) w moim fanfiction ponieważ bardzo dobrze pisze mi się z jej perspektywy. Tak więc cieszmy się i radujmy, u mnie Beth żyje! Chyba, że ktoś jej nie lubi. To wtedy nie cieszmy się i nie radujmy ~~ Nie ważne.
Druga sprawa - zastanawiam się, czy wprowadzić tu perspektywę jeszcze jakiejś postaci. Wydaje mi się, że byłoby dobrze, ponieważ chciałabym rozwinąć jeszcze trochę to fanfiction, mam nadzieję, że wiecie o co mi chodzi.
Więc proszę Was o radę. Czyją perspektywę mogłabym dodać? Z czyjej perspektywy rozdziały chcielibyście czytać? 

Jeśli chcecie, napiszcie propozycje w komentarzach.
Tak więc bywajcie i do następnego wpisu!
Pozdrawiam bardzo serdecznie, 

Sophie.

3 komentarze:

  1. Może perspektywa Daryla albo kogoś innego? I mam do ciebie pytanie, czy Morgan pojawi się w fanfiction?

    OdpowiedzUsuń
  2. Nareszcie! Jak zawsze świetne i coraz bardziej przekonuje się aby zacząć oglądać ten serial :3
    Pozdrawiam i weny życzę :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Zostałaś u mnie nominowana :*
    http://they-want-me.blogspot.com/2015/03/liebster-awards.html

    OdpowiedzUsuń